Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wpływy arabskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wpływy arabskie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 29 czerwca 2017

Pamiętniki księżniczki: posiłki


Dziś zapraszam Was na drugą część cyklu Pamiętniki księżniczki. Poniższy fragment jest moim własnym tłumaczeniem rozdziału książki Memoirs of an Arabian Princess from Zanzibar.

***

Jak już wspomniałam, jedliśmy dwa posiłki dziennie. Około dziewiątej spotykaliśmy się wszyscy w dużym salonie, żeby ucałować ręce ojca. Z zasady wszyscy bracia i bratankowie, nawet ci, którzy byli już żonaci i wyprowadzili się z domu, jedli z nami śniadanie w czasie, w którym ojciec był z nami w mieście. Nie pamiętam za to, żeby ojciec kiedykolwiek wyszedł zjeść posiłek z którymkolwiek ze swoich synów lub z inną osobą. 

Wszystkie dania były już poustawiane przez eunuchów na długim stole nazywanym sefra. Ten drewniany stół wyglądał trochę jak stół do bilarda, choć był dwa razy takiej długości, nieco szerszy i wysoki na trzy cale z półkami na szerokość ręki na bokach. Nie mieliśmy osobnej jadalni, sefra była wnoszona do galerii w czasie posiłków. Chociaż mieliśmy w domu trochę zagranicznych mebli, takich jak kanapy, stoły, krzesła, a czasami szafy (apartament mojego ojca był umeblowany w takim zachodnim stylu, choć głównie na pokaz, a nie żeby naprawdę z tych mebli korzystać), posiłki jedliśmy na sposób wschodni, siedząc na podłodze na dywanach i matach. Ściśle przestrzegaliśmy zasad pierwszeństwa. Mój ojciec zawsze siadał u szczytu stołu, po jego prawej i lewej stronie siadali starsi bracia i siostry, młodszemu rodzeństwu (powyżej siódmego roku życia) przysługiwały dopiero dalsze miejsca. Nie mieliśmy zwyczaju zapraszania nikogo na obiad. Zawsze mieliśmy duży wybór dań, zwykle około piętnastu, w tym ryż podawany na różne sposoby. Z mięs i drobiu najbardziej ceniliśmy baraninę i ptactwo. Podawano też ryby, wschodni chleb oraz różne rodzaje słodyczy i przysmaków. Wszystkie dania czekały już na nas na stole, nie było jakiejś określonej kolejności ich podawania. W pewnej odległości od stołu stali rzędem eunuchowie, którzy przyjmowali specjalne zamówienia. Zwykle to mój ojciec korzystał z ich usług, wysyłając porcje jedzenia młodszym dzieciom, którym jeszcze nie wolno było siedzieć przy stole, i chorym. W pałacu Bet il Mtoni zwykle kazał mi siedzieć w miejscu, w którym mógł dosięgnąć do mojego talerza. Jedliśmy to samo co dorośli, ale zawsze ogromną przyjemność sprawiało nam, kiedy to on wybierał nam dania, co cieszyło także i ojca. 

Podczas siadania do stołu wszyscy wypowiadaliśmy ściszonym głosem, ale tak aby było nas słychać słowa: "W imię miłosiernego Boga - i dodawaliśmy głośniej - niech będą dzięki Panu wszechświata". Mój ojciec zawsze siadał do stołu i wstawał pierwszy. Czyste talerze nie były podawane każdemu z osobna, jak to czynią Europejczycy. Rożne dania (z wyjątkiem ryżu) podawano na talerzykach symetrycznie ustawionych wzdłuż stołu, dzięki czemu dwie osoby mogły zawsze jeść z jednego talerza. Napojów nie podawano w trakcie posiłku, lecz po nim. Piliśmy sorbet i słodzoną wodę. Nie rozmawialiśmy w trakcie posiłku, chyba że ojciec specjalnie się do kogoś zwrócił. Zwykle jednak panowała cisza, co było bardzo przyjemne. Na stole nie stawiało się żadnych kwiatów ani owoców. 

Zaraz po posiłku elegancko ubrani niewolnicy podawali naczynia do mycia rąk. Zwykle jedliśmy rękami, używanie noży i widelców uważano za zbyteczne, dlatego wyciągano je tylko dla przyjemności gości z Europy. Mięso i ryby były już wcześniej pokrojone na małe kawałki, a do jedzenia płynnych potraw mieliśmy łyżki. Przedstawiciele wyższych klas zwykli perfumować sobie ręce po umyciu, żeby usunąć z nich pozostałości zapachu potraw. Nigdy nie jedliśmy owoców w trakcie głównego posiłku, podawano je raczej przed albo po nim. Wszystkim nam wysyłano pewną ilość różnego rodzaju owoców do pokojów. Pół godziny po śniadaniu i obiedzie eunuchowie serwowali kawę w tych znanych na całym świecie małych orientalnych kubkach pokrytych srebrem lub złotem. Kawa była bardzo mocna, gotowana do konsystencji syropu i przefiltrowana. Nie dodawaliśmy do niej cukru ani mleka, niczego też się w tym czasie nie jadło, może poza orzechami areka. Kawę zawsze nalewało się do kubków tuż przed wypiciem, a samo nalewanie wymagało pewnych umiejętności, tylko wybrani służący mogli wykonywać tę czynność. Lewą ręką należało podnieść cynowy czajnik z mosiężną rączką, a prawą pusty kubeczek w srebrnej lub złotej osłonce. Nalewającemu asystował zwykle drugi służący z tacą pełną pustych kubeczków i dużym czajnikiem z zapasem kawy. Jeśli służącym udało się zastać biesiadników jeszcze przy stole, mogli szybko uwinąć się ze swoimi obowiązkami, w przeciwnym razie ich praca polegała na odnalezieniu i obsłużeniu każdego z osobna. 

Jak wiadomo, kawa jest bardzo ceniona na Wschodzie, dlatego tak wielką wagę przykładano do sposobu jej przygotowania. Odpowiednia ilość była za każdym razem palona, mielona i gotowana tuż przed podaniem, dzięki czemu zachowywała świeżość. Nie przechowywaliśmy nadmiaru palonych ziaren ani ugotowanej kawy, resztki albo się wyrzucało, albo oddawało służącym niższej rangi, jeśli chcieli je wykorzystać. Drugi i ostatni posiłek jedliśmy po południu, dokładnie o czwartej, i niczego więcej poza owocami i kawą nie serwowano już aż do następnego ranka. 

źródło: www.foodandthefabulous.com

czwartek, 25 maja 2017

Pamiętniki księżniczki: edukacja


W ramach zadośćuczynienia za moją małą aktywność na blogu w ostatnim czasie chciałabym rozpocząć nowy cykl: Pamiętniki księżniczki. Wspominałam Wam już kiedyś o świetnej książce Emily Ruete, urodzonej w 1844 roku jako księżniczka Zanzibaru i Omanu, która potem uciekała ze swoim ukochanym do Niemiec, a wiele lat później wydała wspomnienia w formie książki. Ze szczegółami opisuje w niej dworskie obyczaje, a także dość trafnie porównuje kultury arabską i europejską. Książka nigdy nie wyszła w Polsce, ale została przetłumaczona na język angielski. Chciałabym tu co jakiś czas publikować ciekawsze jej fragmenty (prawa autorskie już dawno wygasły, więc mogę) dotyczące zwyczajów panujących na XIX-wiecznym Zanzibarze. Wiem, że tłumaczenie z tłumaczenia nie jest powszechnie przyjętą praktyką, ale na potrzeby edukacyjne powinno wystarczyć. Dzisiejszy fragment dotyczy edukacji. Księżniczka nazywa szkoły z arabska mdarsami i otwarcie przyznaje, że edukacja nie była priorytetem dla tamtejszych rodziców. 

***

W wieku około 6-7 lat wszystkie dzieci - chłopcy i dziewczęta - musiały rozpocząć edukację. Z tym że chłopców uczono czytać i pisać, a dziewczynki tylko czytać. W pałacach Bet il Mtoni i Bet il Sahel mieliśmy tylko po jednej nauczycielce, którą nasz ojciec sprowadził specjalnie z Omanu. [...] Nie mieliśmy osobnej sali lekcyjnej, lekcje odbywały się po prostu na dziedzińcu, w miejscu, do którego wstęp miały także gołębie, papugi, pawie i inne ptaki. Mieliśmy stamtąd widok na podwórko, po którym cały czas krzątali się ludzie. Mata do siedzenia stanowiła całe umeblowanie naszej klasy. Równie skromne było wyposażenie, potrzebowaliśmy tylko stojaka na Koran (nazywanego marfą), domowej roboty atramentu i wybielonej łopatki wielbłąda, po której łatwo się pisało i która nie wydawała zgrzytających dźwięków jak inne tego typu tabliczki. [...] Na początku uczyliśmy się skomplikowanego arabskiego alfabetu, za elementarz służył nam Koran, fragmenty którego chłopcy przepisywali. Ci, którzy potrafili już czytać dość płynnie, czytali na głos. Oczywiście nikt nam nigdy nie wyjaśnił, o czym właściwie czytamy. Dlatego tak naprawdę może jeden na tysiąc rozumie i jest w stanie wyjaśnić sens słów proroka Mahometa, chociaż może być i osiemdziesięciu na sto, którzy nauczyli się na pamięć co najmniej połowy świętej księgi. Dyskutowanie i spekulowanie na temat jej zawartości było uważane za bezbożne i skazujące na potępienie. Ludzie mieli po prostu wierzyć w to, czego ich uczono, i tej zasady kurczowo się trzymano. [...]

Nauczycielka zaczynała lekcję od recytacji pierwszej sury Koranu, która dla mahometan jest tym, czym dla chrześcijan Ojcze nasz. Powtarzaliśmy za nią na głos i kończyliśmy głośnym amin (nie amen). Najpierw powtarzaliśmy to, czego nauczyliśmy się poprzedniego dnia, potem przerabialiśmy nowe fragmenty do czytania i pisania. Lekcja trwała do dziewiątej, potem mieliśmy przerwę na śniadanie, po czym wracaliśmy i uczyliśmy się aż do drugiej modlitwy w południe. Wolno nam było przyprowadzać na lekcje niewolników, którzy zwykle siadali w pewnej odległości za nami. My usadawialiśmy się z przodu, nie mieliśmy na stałe przypisanych miejsc ani podziału na klasy. Nie znaliśmy systemu ocen, który jest tak ważny w europejskich szkołach. Nauczycielka ustnie powiadamiała rodziców o naszych postępach i o naszym dobrym lub złym zachowaniu w czasie lekcji. Nakazano jej, aby karała nas surowo za każdym razem, kiedy uzna to za stosowne, a my często dawaliśmy jej powody do użycia rózgi. 

Poza czytaniem i pisaniem uczono nas podstawowej arytmetyki, tj. liczenia na piśmie do stu i w głowie do tysiąca. Wszystko ponadto było uważane za złe. Nie przykładano w ogóle wagi do gramatyki i ortografii, te dziedziny można było opanować dopiero po wielu latach czytania. O takich przedmiotach, jak historia, geografia, matematyka, fizyka i inne usłyszałam dopiero po moim przyjeździe do Europy. Nie jestem jednak pewna, czy po tym, jak dużym wysiłkiem udało mi się nieco poznać te dziedziny, jest mi lepiej niż ludziom z moich rodzinnych stron. Moja nowa wiedza nie uchroniła mnie przed byciem wielokrotnie oszukiwaną. Szczęśliwi ci, którym oszczędzono trosk leżących za oślepiającą zasłoną cywilizacji! [...]

Nie mieliśmy z góry ustalonych lat nauki szkolnej. Wszyscy mieli nauczyć się tego, co uważano za stosowne, a czas, jaki to zajęło, był uzależniony od zdolności każdego z uczniów. Jeden mógł nauczyć się w rok, drugi dwa, a trzeci potrzebował jeszcze więcej czasu.[...] Istniały co prawda szkoły, ale uczęszczały tam dzieci z biedniejszych rodzin. Wszyscy, których było na to stać, zatrudniali prywatnych nauczycieli i guwernantki. Zdarzało się, że sekretarz pana dom udzielał lekcji dziewczętom, ale tylko wtedy, kiedy były bardzo młode. 


piątek, 5 września 2014

Suahili? A cóż to takiego?


Suahili jest jednym z najważniejszym języków Afryki. Liczba rodzimych użytkowników to tylko 5 milionów, ma on jednak ogromne znaczenie jako język ponadetniczny w Tanzanii, Kenii, Ugandzie, Ruandzie, Somalii, Burundi, Demokratycznej Republice Konga i na wyspach wybrzeża Afryki Wschodniej. Liczbę osób posługujących się nim jako drugim szacuje się na 50, a nawet 80 lub 100 milionów, co daje suahili drugie miejsce na kontynencie afrykańskim, zaraz po arabskim. W przeciwieństwie do arabskiego suahili jest jednak językiem rodzimym. Należy do gruby bantu, która z kolei jest częścią rodziny nigero-kongijskiej, jednej z czterech wielkich rodzin języków afrykańskich. Suahili ma status języka urzędowego - obok angielskiego - w Tanzanii i Kenii. Jest też jednym z oficjalnych języków Unii Afrykańskiej. 

Język suahili jest używany od około 800 roku n.e., kiedy to ludy Bantu znad Wielkich Jezior zawędrowały na wschodnie wybrzeże. Osadnicy wymieszali się z ludnością arabską napływającą z Półwyspy Arabskiego i znad Zatoki Perskiej. Z tej mieszanki powstała specyficzna kultura nazywana dziś cywilizacją Suahili. Wpływ języka arabskiego zaowocował tak dużą liczbą zapożyczeń, zwłaszcza słownictwa dotyczącego religii i administracji, że jeszcze do XIX wieku suahili uważano za język mieszany. Gramatyka jednoznacznie wskazuje jednak na przynależność do grupy bantu. Na wschodnim wybrzeżu nie powstała nigdy spójna organizacja państwowa, prężnie działały za to handlowe miasta-państwa. Najbardziej znane z nich to: Mogadiszu, Mombasa, Kilwa, Sofala, Malindi, Zanzibar, Lamu i Pate. Obszar spajały morska kultura handlowa oraz islam. Suahilijczycy zawsze cenili sobie swoje arabskie korzenie, a posiadanie znanego przodka i znajomość języka arabskiego miały znaczenie prestiżowe. Kupcy ze wschodniego wybrzeża docierali na Bliski Wschód, do Indii i Chin, handlowali głownie kością słoniową, skórami i niewolnikami. 

Do popularyzacji suahili poza wybrzeżem przyczyniła się brytyjska administracja kolonialna, która używała tego języka w kontaktach z rdzenną ludnością. W XIX wieku angielscy misjonarze opracowali metodę zapisu języka suahili alfabetem łacińskim, opracowali też pierwsze słowniki. Prawdziwy rozkwit suahili nastąpił jednak dopiero po uzyskaniu przez Tanzanię i Kenię niepodległości. W Tanzanii suahili jest językiem urzędowym od samego początku istnienia niepodległego państwa. Kenia nie dała mu tak wysokiego statusu, zmieniła to dopiero nowa konstytucja z 2010 roku. Szacuje się, że nawet 90% Tanzańczyków zna dziś suahili, a dla wielu młodych mieszkańców miast stał się on językiem ojczystym. Suahili używa się w administracji, szkolnictwie, pisane są w nim książki i gazety, nadają w nim stacje radiowe i telewizyjne. Słowniki i podręczniki wciąż jednak tworzy się na podstawie standardu języka z Zanzibaru, a obiegowa opinia głosi, że ludzie spoza wybrzeża mówią mniej literackim językiem i częściej wplatają w zdania modne dziś zapożyczenia z angielskiego. 

Suahili przeniknął też do pop-kultury za sprawą filmu "Król Lew". Występujące tam imiona Simba czy Rafiki zostały zaczerpnięte z suahili, podobnie jak motto hakuna matata, czyli nie martw się. Najbardziej znanym słowem z suahili jest jednak safari, czyli po prostu podróż

Stone Town, Zanzibar
źródło: www.gorillasinbwindi.com

źródło: University of Kansas